Polska polityka zagraniczna w 2009 roku

Polityka zagraniczna RP, sformułowana po przemianach politycznych w 1989, określa ją polska racja stanu. Podstawowe cele polityki zagranicznej w latach 90. pozostawały niezmienne mimo zmian politycznych w parlamencie i rządzie. Są to: członkostwo w NATO oraz Unii Europejskiej, współtworzenie stabilnego systemu bezpieczeństwa europejskiego opartego na współdziałaniu NATO, UZE, OBWE oraz ONZ, utrzymywanie dobrosąsiedzkich stosunków z państwami regionu, działanie na rzecz współpracy regionalnej, zrównoważona polityka wobec Zachodu i Wschodu, popieranie procesów rozbrojeniowych, ochrona tożsamości narodowej i dziedzictwa kulturowego, rozwinięte kontakty z Polonią.
Adambik
Posty: 497
https://www.artistsworkshop.eu/meble-kuchenne-na-wymiar-warszawa-gdzie-zamowic/
Rejestracja: 24 lis 2010, 22:41

Polska polityka zagraniczna w 2009 roku

Post autor: Adambik »

Polska polityka zagraniczna w 2009 roku (Komentarz Międzynarodowy Pułaskiego, 26 stycznia 2009)
I. Stosunki Polska-UE

Polska - UE: wyzwania roku 2009

Dr Ryszard Bobrowski



Jest oczywiste, iż rok 2009 będzie bardzo trudny zarówno dla Polski, jak i dla UE. O ile jednak dla całej Unii wyzwania nadchodzącego roku będą po części naturalne, wynikające z kalendarza (wybory do PE), albo z rozwoju sytuacji na arenie międzynarodowej (reperkusje i konsekwencje kryzysu finansowego), to Polska niezależnie od tego, iż stawiać będzie musiała czoła ogólnym, unijnym trudnościom, zmierzyć się musi również z konsekwencjami własnych błędów czy zaniechań z przeszłości i podjęciem decyzji, które umożliwią jej realizowanie w Unii podmiotowej polityki odpowiadającej na najistotniejsze wyzwania czasu.

Wybory do PE zawsze są ważnym wydarzeniem w Unii, ponieważ w ich wyniku obsadzane jest wiele stanowisk unijnych decydujących bezpośrednio lub pośrednio o polityce, jaką prowadzić będzie Bruksela w latach następnych. Jednakże nadchodzący rok to nie tylko nowy PE, ale również i nowa KE, a zatem i problem podziału władz i tek komisarycznych między krajami członkowskimi. Przed każdymi takimi nominacjami, i ich akceptacją przez PE, trwają skomplikowane negocjacje polityczne w kancelariach unijnych, które tym razem dodatkowo utrudnione będą poprzez fakt zatrzymania ratyfikacji Traktatu Lizbońskiego przez Irlandię. Oprócz Irlandii także Polska, Czechy i Niemcy nie zakończyły procesów ratyfikacyjnych, ale tak naprawdę to nie te kraje wstrzymują wprowadzenie w życie Traktatu Lizbońskiego, lecz mieszkańcy Zielonej Wyspy. Stąd wielka presja na przeprowadzenie przez nich ponownego głosowania, ale już wiadomo, że powtórne referendum w Irlandii nie odbędzie się wcześniej niż na jesieni 2009 roku, co oznacza, że Traktat Lizboński będzie obowiązywał najwcześniej od 2010 roku. Do tego czasu Unia działa pod rządami Traktatu Nicejskiego, który przewiduje zmniejszenie liczby komisarzy już od 2009 roku. Co więcej, zmiana tego zapisu w Traktacie Nicejskim wymaga zwołania konferencji międzyrządowej lub innej regulacji, a potem ratyfikowania poprawki przez wszystkie 27 państw, a tu mogą pojawić się niespodzianki.

Jeśli Traktat Lizboński nie wejdzie jednak w życie, to Unię czekają dalsze wewnętrzne problemy, których hipotetyczne wariantowe rozwiązywanie już dzisiaj winno być jednym z głównym zadań polityki polskiej, ponieważ zapewnienia czołowych polityków z Brukseli w rodzaju "nie ma planu B" służą jedynie uśpieniu naiwności maluczkich.

Jednakże nawet przyjęcie i wejście w życie nowego traktatu nie rozwiąże wielu tak starych jak i nowych problemów Unii, i to zarówno w polityce wewnętrznej jak i zewnętrznej. W pierwszym przypadku podstawowym wyzwaniem jest sposób, czy raczej sposoby radzenia sobie ze światowym kryzysem finansowym. Problem w tym, iż w grę nie wchodzi tu żadna standardowa reakcja w rodzaju manipulowania stopami procentowymi lub innymi regulacjami EBC, ale de facto zatrzymanie, jeśli nie odwrócenie, jednego z głównych kierunków unijnej polityki gospodarczej, jakim przez dziesięciolecia był klasyczny liberalizm z jego sztandarowymi hasłami, jak ograniczanie roli państwa w gospodarce, znoszenie barier finansowych, inwestycyjnych, handlowych, itp. Dziś powszechnie sięga się po środki dokładnie im przeciwne, łącznie z częściowymi nacjonalizacjami, olbrzymim dekapitalizowaniem zagrożonych lub upadających firm - narodowych statków flagowych, itd. A tutaj Unia daleka jest od jednomyślności i zarówno starzy jak i nowi etatyści spotkają się z reakcją tych wszystkich, dla których remedium tkwi nie w powrocie do starych rozwiązań o proweniencji socjalistycznej, ile we wprowadzaniu nowych "postkapitalistycznych" rozwiązań opartych głównie o wiedzę, nowe technologie i wybiegające w przyszłość reformy instytucjonalne.

W takim właśnie kontekście należy widzieć kompleks wyzwań łączących się nie tylko z tzw. pakietem klimatyczno-energetycznym, ale także i niezrealizowane do dziś zadania Agendy Lizbońskiej, czy reformy Wspólnej Polityki Rolnej. We wszystkich tych kwestiach Unia wymaga nowych rozwiązań i propozycji, także polskich, tj. projektów budujących Unię nie najsilniejszych państw, ale jak chcieli jej ojcowie-założyciele: równych i solidarnych.

Nie łatwiejsze, ale trudniejsze będą kwestie łączące się z kształtowaniem wspólnej polityki zagranicznej i bezpieczeństwa Unii. Dwa fakty mają tu wielkie znaczenie - zmiany w Waszyngtonie i w Moskwie. Po pierwsze, wybór nowego prezydenta Baracka Obamy witany z zadowoleniem w wielu stolicach Unii z pewnością poprawi klimat stosunków transatlantyckich, choć niekoniecznie ich istotę. Tu nie tylko kwestia instalacji w Polsce i Czechach amerykańskiej tarczy antyrakietowej będzie przedmiotem rozbieżnych ocen takich państw jak Niemcy czy Włochy z jednej, a Polska i Wielka Brytania z drugiej strony, ale także nabrzmiałe konflikty, jak Afganistan, gdzie Amerykanie widzą znacznie większe zaangażowanie wojsk sojuszniczych, Bliski Wschód (Iran, Izrael-Palestyńczycy), przybliżanie Ukrainy i Gruzji do NATO, i im podobne. Po drugie, agresja Rosji na Gruzję przyczyniła się do otwarcia zasadniczej debaty na temat nie tylko stosunków "27-mki" z Moskwą, ale i układu sił wewnątrz Unii, kierunku jej ewolucji, oraz dokonania wyboru strategicznego rozwoju - Quo vadis Unio? Jeżeli nawet 2009 r. nie przyniesie tu tak ważnych dla nas rozstrzygających decyzji, to z pewnością wewnętrzna ewolucja poglądów w takich stolicach jak Berlin, Paryż czy Londyn wiele powie o kierunkach dalszych losów Unii. Pewne nadzieje, ale tylko pewne, można łączyć w tym wyborze z "Partnerstwem Wschodnim", pod warunkiem jednakże, iż program ten nie pozostanie na papierze, i nie podzieli losu Agendy Lizbońskiej, jedynie postulującej innowacyjność i modernizację unijnej gospodarki do 2010 r.



"Silna Polska w silnej Unii Europejskiej" to hasło, jakim prezydent A. Kwaśniewski zachęcał rodaków do udziału w referendum akcesyjnym i udzielenia poparcia dla członkostwa Polski w tej organizacji. Hasło było tyleż piękne co nieprawdziwe, ponieważ nie odpowiadało w żadnym elemencie rzeczywistości. Nie odpowiadało wówczas i nie odpowiada dzisiaj, kilka lat po naszej akcesji. Problem Polski polega bowiem na tym, iż nie potrafiliśmy wyjść poza rzucanie populistycznych sloganów w rodzaju "zbudujemy drugą Japonię", "cud irlandzki nad Wisłą" i im podobnych. W istocie nie wyrażają one nic poza chciejstwem ich autorów, odsłaniając jedynie intelektualną pustkę i brak jakiejkolwiek strategicznej myśli o Polsce w Europie, nie mówiąc o przemyślanej, strategicznej wizji.

Nawet pobieżny rzut oka na poglądy i koncepcje czołowych polskich polityków odpowiedzialnych za kształtowanie i realizację polityki zagranicznej i bezpieczeństwa Polski prezentowane w minionych latach, pokazuje jak bardzo zostały one negatywnie zweryfikowane przez rozgrywającą się na naszych oczach historię. I tak np. minister spraw zagranicznych pierwszych rządów solidarnościowych prof. K. Skubiszewski bezpieczeństwa pokomunistycznej Polski upatrywał naprzód w zreformowanym Układzie Warszawskim, który należało przekształcić w organizację bardziej polityczną niż wojskową, a następnie w rozbudowanym OBWE. Przewodniczący Obywatelskiego Klubu Parlamentarnego prof. B. Geremek proponował na łamach wznowionego jesienią 1989 r. pisma "Po prostu" powołanie Konfederacji Państw Naddunajskich, jako pewnego substytutu członkostwa Polski w EWG. Premier T. Mazowiecki w czasie swojej wizyty w siedzibie EWG w Brukseli w lutym 1990 r. sugerował powołanie Rady Współpracy Europejskiej najwyraźniej uznając, iż rozmowy nt. członkostwa Polski w tej organizacji nie mają sensu. Perspektywa członkostwa nie została także wniesiona na początku negocjacji o stowarzyszeniu ze Wspólnotami, co skutkowało tym, że zmiana polskiego stanowiska, która nastąpiła już w trakcie negocjacji, nie została przez Brukselę przyjęta, w wyniku czego nasze dążenie do uzyskania pełnego członkostwa w tej organizacji zostało tylko jednostronnie przez nas zapisane w preambule tego dokumentu.

W konsekwencji musiało minąć ładnych parę lat by zwyciężyło przekonanie, że miejsce pokomunistycznej Polski nie znajduje się ani w zreformowanych i zdemokratyzowanych (sic!) prosowieckich instytucjach (polityczny UW, zderusyfikowana RPWG), ani w trójstronnym układzie z Niemcami i Rosją (senator L. Pastusiak), ani w neutralności (minister obrony P. Kołodziejczyk), lecz w UE i w Pakcie Północnoatlantyckim.

Jednakże nawet i wówczas, po tym historycznym przełomie nie przeprowadzono gruntownej analizy dotyczącej miejsca i roli Polski w nowej Europie zadowalając się kolejnymi hasłami - "Polska w UE" i "Polska w NATO". Miało to, niestety, nie tylko pozytywne konsekwencje.

Po pierwsze, bliska perspektywa wejścia do obu tych elitarnych organizacji odsuwała na plan dalszy, a właściwie w niebyt, niezbędne procesy transformacji, modernizacji i umocnienia państwa - słabego, skorumpowanego, źle zarządzanego i w istocie nie tylko niesolidarnego, ale i mało demokratycznego - na co wskazywało np. szybko postępujące rozwarstwianie społeczeństwa, pozostawienie sobie samemu całego sektora wsi, rolnictwa, i tzw. Polski B. To nie my sami, zgodnie z polską racją stanu i ideami "Solidarności", ale to wymogi NATO i warunki stawiane przez UE miały wymusić na nas niezbędne procesy dostosowawcze, i to nie nasz własny wysiłek i nie nasze pieniądze miały pokryć niezbędne koszty modernizacyjne. W konsekwencji takiego myślenia i nastawienia elit decyzyjnych kierunek, rodzaj, i skala reform niezbędnych do pokonania postkomunistycznych patologii decydowane były nie w Warszawie, ale w zachodnich stolicach, a zatem zgodnie z ich oczekiwaniami i potrzebami, które niekoniecznie musiały być, i częstokroć nie były, zgodne z interesami Polski.

Rezultatem braku strategicznego myślenia i niezdolności naszej klasy rządzącej do określenia polskich szans i możliwości ich zrealizowania w UE jest nieustanna zmiana "mecenasów" i "rzeczników" Polski w tej organizacji, za których raz uznajemy Niemców (premierzy J.K. Bielecki, D. Tusk), innym razem Francuzów (min. B. Geremek) lub Anglików (premier K. Marcinkiewicz). Inna koncepcja mówi o konieczności tworzenia "zmiennych sojuszy" budowanych dla załatwienia takiej, czy innej sprawy (min. Wł. Cimoszewicz). Żadna z nich natomiast nadal nie udziela odpowiedzi na podstawowe pytanie: "Jaka Polska w jakiej Unii"?

A to jest właśnie fundamentalne zadanie, z którym wreszcie musimy się zmierzyć, jeśli nie chcemy by nadal to inni wyznaczali nam tematy i obsadzali nas w odpowiadającym im rolach (patrz m. in.: Traktat Stowarzyszeniowy z UE, który Polskę w krótkim czasie doprowadził do olbrzymiego deficytu handlowego z krajami Unii; niekorzystny dla nas w wielu zapisach Traktat członkowski w UE - vide restrykcyjne regulacje dotyczące rolnictwa, sektora stoczniowego; podpisanie przez premiera L. Millera tzw. "listu 8", itp.).

Nic tak dobitnie nie ilustruje skutków braku tej strategicznej decyzji jak zmieniane o 180 stopni decyzje czołowych polityków SLD, PO i PiS dotyczące naprzód odrzucenia a potem przyjęcia Traktatu Lizbońskiego i daty zastąpienia złotówki przez euro. W ich wyniku Polska na progu 2009 r. stoi wobec perspektywy wejścia w życie Traktatu Lizbońskiego, który pomniejszy jej wagę w UE, i szybkiego przyjęcia euro, co narazi złotego w dwuletniej poczekalni EMR II na ataki spekulantów, a potem spowolni rozwój gospodarczy, niższy w strefie euro, albo do blokowania jednej lub obu decyzji, w wyniku czego zostanie szybko politycznie zmarginalizowana i niedopuszczona - pomimo ogromnych kosztów i wkładu jakie wniosła w transformację Europy - do współdecydowania o strategicznych kierunkach rozwoju UE.



Dr Ryszard Bobrowski - doktor nauk politycznych, publicysta, niezależny wydawca. Publikował artykuły z zakresu polityki zagranicznej i bezpieczeństwa, m. in. w takich pismach jak "Tygodnik Solidarność", " Polska w Europie", "Polish Western Affairs". Od stycznia 1993 wydaje "Przegląd Środkowoeuropejski" (w języku polskim i angielskim, www.centraleuropeanreview.pl), gdzie prezentowane są poglądy znanych polityków, analityków, ludzi biznesu.



II. Stosunki polsko-rosyjskie

Jest źle, chociaż dobrze

Andrzej Brzeziecki



Już sama propozycja napisania tekstu o wyzwaniach we wzajemnych relacjach, jakie stoją między Polską a Rosją dotyka sedna problemu. Mówimy bowiem o wyzwaniach, a nie o szansach, nadziejach czy sukcesach związanych z tymi relacjami. Tak samo jak jedyna polsko-rosyjska inicjatywa na szczeblu państwowym, o której mówi się w ostatnim czasie, to wspólna komisja do spraw trudnych. Zatem "wyzwania" i "trudne sprawy" - to pole w jakim się poruszamy myśląc o stosunkach Warszawa-Moskwa. Nie za dobrze to rokuje na rok 2009…

Nie ma co ukrywać, Polska i Rosja znajdują się po dwóch różnych stronach barykady. I jej zburzenie powinno być głównym wyzwaniem. Fundamentem tej barykady jest historia. Właściwie ze wszystkimi innymi sąsiadami Polska dokonała mniej lub bardziej udanego pojednania. Nawet jeśli okresowo dochodzi do sporów na temat interpretacji historii relacji polsko-niemieckich, to dotyczą one określonych środowisk, natomiast oficjalną politykę obu państw można uznać za nakierowaną na poszukiwanie porozumienia, które zapoczątkowali Helmut Kohl i Tadeusz Mazowiecki. Te dobre wzorce starano się przenieść na relacje Warszawy z Kijowem. I także z dobrym skutkiem. Lokalny konflikt o Cmentarz Orląt we Lwowie został przezwyciężony dzięki woli władz centralnych. I nieważne, czy prezydentem Polski jest Aleksander Kwaśniewski czy Lech Kaczyński, a na Ukrainie fotel prezydenta zajmuje Leonid Kuczma czy Wiktor Juszczenko, najwyższe władze obu krajów dążą do pojednania. Historia przestała być problemem w relacjach z Litwą, a przecież na początku lat 90. XX wieku nie było to takie oczywiste.

Z Rosją jest inaczej. Los jeńców wojennych z 1920 roku, kwestia 17 września 1939 roku, zbrodnia katyńska i tak dalej - wszystko to wciąż są realne problemy między obu państwami. I nie wydaje się, niestety, aby w najbliższym czasie mogły zostać rozwiązane. Oba kraje, Polska i Rosja, znajdują się w stanie pewnego wzburzenia. Rosja w tej dekadzie, jak wielokrotnie mówili to jej politycy, podniosła się z kolan. Oznacza to mniej więcej tyle, że chce czuć dumę - także ze swej przeszłości. Nie jest gotowa za nią przepraszać. Paradoksalnie kryzys gospodarczy niewiele tu zmienił. Co prawda okazało się, że kłopoty rosyjskich przedsiębiorstw i topniejące rezerwy finansowe zweryfikowały tezy o tym, że Rosja wraca na arenę międzynarodową jako silny gracz, niemniej kryzys tylko wzmógł tęsknotę za "sprawnym menadżerem". A kimś takim był w XX wieku Józef Stalin. W Rosji wzbiera kolejna fala neostalinizmu, to wyraz tęsknoty za rządami twardej ręki, która potrafiła zaprowadzić porządek. Dlatego wszelkie trudne pytania o rządy Stalina będą ignorowane. Zachowanie rosyjskiego wymiaru sprawiedliwości względem Katynia tylko to potwierdza.

Polska tymczasem sama prowadzi ożywioną dyskusję na temat historii XX w. Postępowanie IPN względem autorów stanu wojennego, dochodzenie przyczyny śmierci gen. Sikorskiego - to sprawy niby odległe, ale mające jeden wspólny mianownik: politykę Kremla wobec Warszawy i jej uzależnienie, które zaczęło się właśnie od Stalina.

Można by długo wymieniać przyczyny sporów dotyczących historii - główny problem polega jednak na tym, że Rosja nie jest dziś zdolna by krytycznie spojrzeć na przeszłość, Polska zaś tego krytycznego spojrzenia domaga się. Chwilowo więc dobrego wyjścia nie ma. Gdy jednak nie znamy rozwiązania problemu, wiele zależy od tego, jak do niego podejdziemy. I to "odpowiednie podejście" stanowi wyzwanie na rok 2009 - rzecz sprowadza się do cierpliwości, niezaostrzania sporu, spokojnego przedstawiania własnych racji i czekania na lepsze czasy. To byłoby już bardzo dużo.

Innym wyzwaniem jest polityka zagraniczna obu państw. Polska ma podstawy, by obawiać się rosyjskiego imperializmu. Z tych obaw wynika polityka wspierania młodych demokracji na terytorium zwanym poradzieckim. Istnienie państw Europy Wschodniej - najlepiej integrujących się ze strukturami euroatlantyckimi - jest warunkiem polskiego bezpieczeństwa. Kłopot w tym, że dokładnie te same państwa Rosja zalicza do własnej strefy wpływów. Jak ten konflikt interesów przebiega w rzeczywistości, pokazały wydarzenia ukraińskiej rewolucji w 2004 r. czy sytuacja wokół Gruzji w ostatnich latach. Byłoby zbyt pięknym twierdzić, że polskie zaangażowanie na Ukrainie czy Gruzji mogłoby nie zaszkodzić naszym relacjom z Rosją. Kwestią pozostaje zatem skuteczność tego zaangażowania. I tak: rok temu Gruzja była państwem mającym owszem problemy z dwiema prowincjami, ale także krajem z nadziejami na członkostwo w NATO. Dziś Gruzja już jest państwem pozbawionym części terytorium i bez szans na szybkie członkostwo w Sojuszu. Stałoby się tak zapewne niezależnie od tego, czy Polska wspierałaby Saakaszwilego czy nie.

Wyzwaniem dla Polski i lekcją jaką można wynieść z ostatnich miesięcy jest zrozumienie, że straszenie Rosją wychodzi tylko na korzyść Moskwy. Uwiarygodnia jej politykę zagraniczną i sprawia, że świat zaczyna wierzyć w jej naprężone muskuły. I jej ustępować. Umiejętność dyskutowania o Rosji i prowadzenia dialogu z Rosją to wyzwanie na rok 2009. Być może oba kraje zaangażowane w Gruzji - Polska i Rosja - mogłyby zrobić dla rozwiązania tego konfliktu więcej, gdyby były w stanie ze sobą na jego temat rozmawiać.

Obecny polski rząd sprawia wrażenie, że to rozumie. W 2008 roku doszło do dwóch ważnych wizyt - premiera Donalda Tuska w Moskwie i ministra spraw zagranicznych Rosji Siergieja Ławrowa w Warszawie. Wizyty te nie stanowiły przełomu w obustronnych relacjach, ale, inaczej niż uważają krytycy tych spotkań, nie było to ich wadą. Ważne było to, że oba kraje mimo sporów, choćby dotyczących kwestii tarczy antyrakietowej, są zdolne do utrzymywania kontaktów, nawet jeśli kurtuazyjnych. Warto pamiętać, że wizyta Ławrowa miała miejsce już po wojnie w Gruzji. W trudnych czasach, jakie nadchodzą to wcale nie taki mały kapitał. Dobrze jeśli w nowym roku będzie on rozbudowywany.

Krótko mówiąc: jest ciężko, lepiej na razie nie będzie, jeśli nie będzie gorzej, to już będzie dobrze.



Andrzej Brzeziecki - dziennikarz i publicysta, specjalizuje się w tematyce Europy Wschodniej. W latach 2002-2008 redaktor "Tygodnika Powszechnego", obecnie redaktor naczelny dwumiesięcznika "Nowa Europa Wschodnia". Współautor: "Białoruś - Kartofle i dżinsy" (Kraków 2007), "Ograbiony Naród. Rozmowy z intelektualistami białoruskimi" (Wrocław 2008) oraz "Przed Bogiem" (Warszawa 2005). Współprowadzi blog www.trzyzolwie.blog.onet.pl





III. Stosunki polsko-amerykańskie

Polska na marginesie

Tomasz Pichór



Rok 2009 nie przyniesie szczególnych zmian w stosunkach polsko-amerykańskich. Nowa demokratyczna administracja prezydenta Baracka Obamy przede wszystkim będzie, jeśli oczywiście nie dojdzie do poważnego międzynarodowego kryzysu, zaangażowana w sprawy wewnętrzne, związane z przejmowaniem władzy i próbami przeciwdziałania potęgującemu się krachowi ekonomicznemu. Nawet jeżeli do takiego kryzysu dojdzie (co łatwo sobie wyobrazić, wystarczy tylko pamiętać o wojnie w Afganistanie, coraz większych problemach wewnętrznych nuklearnego Pakistanu, nuklearnych ambicjach Iranu, lub możliwości przeprowadzenia kolejnego wielkiego ataku terrorystycznego na terytorium Stanów Zjednoczonych czy choćby Wielkiej Brytanii), trudno zakładać by Polska odzyskała równie ważne znaczenie w polityce amerykańskiej jak w dniach, kiedy przygotowywano interwencję w Iraku. I nie sądzę, by taka sytuacja mogła ulec zmianie, pomimo znaczącego zaangażowania Polski w Afganistanie i zgody na budowę tarczy antyrakietowej. Problemy stosunków Polski z naszym "najważniejszym sojusznikiem" wynikają bowiem nie tyle z takich czy innych decyzji amerykańskich władz, ale ze stopniowego, ale już zauważalnego zmieniania się polskiego interesu narodowego. Również z powodów czysto geopolitycznych Polska przestaje być ważnym sojusznikiem Waszyngtonu, a Waszyngton Warszawy. Polska powoli zaczyna inaczej patrzeć na Stany Zjednoczone Ameryki.



Niepowodzenie w Iraku



Trudno się temu szczególnie dziwić. Skala wyzwań, jakie stoją przed polityką zagraniczną Stanów Zjednoczonych znacząco wykracza poza potencjał polityczny naszego kraju. Na tym tle wojna i okupacja Iraku wydawały się dosyć prostą, konwencjonalną operacją wojskową. Amerykańskie wojska lądowe musiały wpierw pobić armię iracką, później zaś po prostu zapewnić bezpieczeństwo w kraju, który zrzucał brzemię wieloletniej dyktatury Saddama Husajna i partii Baas. Stąd też poparcie Polski, jednego z największych krajów Unii Europejskiej, wydawało się szczególnie ważne. Pomijając kwestie polityczne i propagandowe, wydawało się, że nasza armia dysponowała potencjałem umożliwiającym zapewnienie stabilizacji, kontroli i bezpieczeństwa. Rzeczywistość okazała się nieco bardziej skomplikowana i Irak szybko stał się sceną wojny domowej. Tutaj nasze możliwości zostały bardzo szybko zweryfikowane. To Amerykanie musieli interweniować we wszystkich krytycznych sytuacjach. Zdolność naszej armii do samodzielnego zabezpieczenia podporządkowanego jej obszaru okazała się iluzoryczna. Co więcej, na co ostatnio zwrócił uwagę Bartłomiej Sienkiewicz na łamach "Dziennika", Polska nie potrafiła także zapewnić politycznego poparcia dla swojej misji w Iraku. Z dowodzonej przez Polaków międzynarodowej dywizji wycofali swoje wojska Hiszpanie, Rumuni jednostkę bojową, wreszcie, co najbardziej bolesne dla polskiej polityki, trzy lata temu z Iraku wycofali się Ukraińcy. Trudno zatem uznać misję w Iraku jako sukces Polski. Wprost przeciwnie: za symbol klęski można uznać wycofanie ostatnich naszych żołnierzy w październiku 2008 roku, w chwili, kiedy amerykańska polityka w Iraku zaczyna przynosić pozytywne rezultaty i możliwe jest jej pomyślne zakończenie. Misja iracka nie wystawiła szczególnie dobrego świadectwa ani polskiej armii ani, co gorsza, dyplomacji.



Afgańska niewiadoma

Kolejną "amerykańską wojną" w jaką zaangażowała się Polska jest misja w Afganistanie. Wydaje się, że decyzja o utrzymywaniu jednego ze znaczniejszych kontyngentów wojskowych wśród państw sojuszniczych (1600 żołnierzy), przejęciu odpowiedzialności za prowincję Ghazni jest bezrefleksyjnym przedłużeniem decyzji o wzięciu udziału w amerykańskiej wojnie z terrorem. Z tym że w przypadku Afganistanu mowy być nie może o jakichkolwiek korzyściach gospodarczych dla Polski, wprost przeciwnie: Polska ponosić będzie koszty odbudowy cywilnej infrastruktury Afganistanu. Również korzyści polityczne stoją pod znakiem zapytania, bowiem w przeciwieństwie do Iraku trudno w ogóle powiedzieć, kiedy i jak wojna w Afganistanie może się w ogóle skończyć. Póki co siłom NATO nie udało się militarnie zniszczyć partyzantki Talibów, a i politycznego rozwiązania przedłużającego się konfliktu nie za bardzo widać. Tak jak zauważył we wrześniu 2008 roku admirał Michael Mullen, przewodniczący Kolegium Szefów Sztabów USA, zwycięstwo w Afganistanie jest możliwe, ale potrzebna jest "nowa, bardziej skuteczna strategia w regionie". Amerykanie po siedmiu latach obecności najwyraźniej takiej strategii nie mają; częściową odpowiedzią może być tylko zwiększenie liczebności wojsk natowskich i przedłużenie (trudno nawet powiedzieć na ile lat) natowskiej obecności w tym kraju. Zasadnym więc jest pytanie, czy tak znaczący udział Polski w operacji afgańskiej znajduje swoje uzasadnienie w polskim interesie narodowym? Sukces NATO w wojnie w Afganistanie trudno dzisiaj sobie wyobrazić, a co będzie w wypadku klęski?



Bezpieczna Rosja

Najważniejszą jednak rzeczą, która wpływa na stopniową zmianę polskiego patrzenia na Stany Zjednoczone jest wzrost poczucia bezpieczeństwa naszego kraju. To w zasadzie, patrząc na naszą historię, rzecz absolutnie bez precedensu. Trudno sobie dzisiaj wyobrazić realne, militarne zagrożenie naszego terytorium. Kiedy Polska przystępowała do NATO, jednym z podstawowych impulsów tej decyzji był strach przed Rosją. Dzisiaj te obawy niemal zupełnie (poza światem domorosłych mężów stanu z kręgów kancelarii premiera i prezydenta) zanikły. Wojna w Gruzji pokazała wszystkie słabości rosyjskiego "imperializmu". Rosjanom nie udało się uzyskać jakiegokolwiek znaczącego poparcia międzynarodowego dla akcji w Osetii i w Abchazji, nikt także szczególnie nie spieszy się (tak jak to było w przypadku Kosowa) by uznać "niepodległość" tych dwu rosyjskich protektoratów. Sierpniowe walki pokazały również wszystkie braki armii rosyjskiej, która, i owszem, mogła pobić o wiele słabsze wojska gruzińskie, ale jej wyszkolenie, sprzęt i jakość dowodzenia pozostają wyraźnie w tyle, wobec nie tylko armii amerykańskiej, ale i armii europejskich. Miarą słabości Rosji jest to, że Rosjanie nie odważyli się podjąć politycznego ryzyka obalenia prezydenta Saakaszwilego, zadowalając się tylko wyparciem i rozbiciem sił gruzińskich z terenów, które i tak od ponad 15 lat faktycznie znajdowały się poza władzą gruzińską. Słowem, kosztem znaczących strat dla międzynarodowego wizerunku Rosji, ryzykując kryzysem ekonomicznym, Rosjanom udało się jedynie obronić status quo ante bellum. Trudno uznać to za początek powrotu Rosji do siły i do agresywnej polityki międzynarodowej. Widać tutaj, że mówienie o Rosji, która po pobiciu Gruzji będzie atakowała Ukrainę, a potem, kto wie, może i Polskę, były absolutnie niepoważne.



Jak Ameryka traci sojusznika

Polityczne niepowodzenie w Iraku, wojnie która i tak nie była szczególnie w Polsce popularna, była zaczynem wzrostu, wcześniej zupełnie nieznanych, nastrojów antyamerykańskich. Zawiedzione ambicje polityczne, ale i gospodarcze związane z Irakiem i jego powojenną odbudową, brak dostatecznego offsetu związanego z zakupionymi myśliwcami F-16, fatalna opinia jaką cieszą się te samoloty w polskich mediach, wreszcie ciągłe istnienie reżimu wizowego, spowodowały ochłodzenie polskich sympatii wobec niegdyś legendarnej Ameryki. Tym bardziej, że raczej antyamerykańsko nastawiona Europa otworzyła dla nas szeroko swoje bramy. Możliwość podróżowania bez jakichkolwiek ograniczeń, podejmowania pracy w wielu państwach, napływ unijnych pieniędzy, modernizujących nasz kraj, jest widoczny dla każdego Polaka. W ciągu ostatnich kilku lat Polska odczuła realne korzyści z członkostwa w Unii Europejskiej. Co więcej, nie są one uzależnione od toczenia wojen w bardzo egzotycznych, z polskiego punktu widzenia, miejscach na mapie świata. Co ciekawe, o ile misja w Iraku czy w Afganistanie (chociaż to jest już operacja NATO, nie tylko USA), spotkała się z mieszanymi uczuciami Polaków, to wysłanie blisko 400 żołnierzy na misję UE w Czadzie, które nie przyniosło absolutnie żadnych korzyści Polsce a jedynie Francji, nie spotkało się już z jakimkolwiek zainteresowaniem opinii publicznej.



Powrót normalności

Ten przegląd problemów w stosunkach polsko-amerykańskich pokazuje, że dalsze publiczne i gromkie deklaracje politycznej wiary w to, że Ameryka jest naszym najważniejszym sojusznikiem, nie zmienią faktu, że Polska nie ma już większego interesu w tym, by szczególnie zabiegać o przychylność Ameryki. Ameryka ciągle pozostaje niejako "globalnym" gwarantem bezpieczeństwa Polski; lokalnie jednak pomyślność naszego kraju zależy od jej polityki europejskiej. Skoro Ameryka pozostaje opoką, tak wygodnego dla nas status quo, dlatego też wszelkie próby jego zmiany powinny spotkać się z polskim przeciwdziałaniem. Tak samo jak rzucenie wyzwania amerykańskiemu przywództwu (co wydaje się być ambicją części europejskich elit). Jednak amerykańskie interesy i uwaga zaangażowane są na Bliskim Wschodzie i w coraz większym stopniu w Azji. Państwa takie jak Rosja, traktowane w Polsce z co najmniej uzasadnioną historycznie podejrzliwością, są dla Amerykanów nader cennym sojusznikiem. Jak napisał Dimitri K. Simes na łamach "The National Interest": "Współpraca z Rosją nie jest nagrodą za jej dobre zachowanie - jest czymś bardzo potrzebnym, czy nawet niezbędnym dla żywotnych interesów Stanów Zjednoczonych". Identyczną opinię powinni podzielać i polscy politycy. Sądzę, że jeżeli Polska w swojej polityce zagranicznej nie będzie umiała wyjść poza historyczne stereotypy, nie będzie znaczącym sojusznikiem dla Waszyngtonu. I odwrotnie, jeżeli będziemy umieli poprawnie ułożyć swoje stosunki z Rosją, bez względu na jej politykę wewnętrzną, czy nawet wobec tzw. "bliskiej zagranicy", będziemy umieli powstrzymywać europejskich fantastów od niebezpiecznych marzeń o Europie jako konkurencji dla Ameryki, nasza rola w Waszyngtonie będzie wzrastać. Ale to jest plan nie tyle na najbliższy rok, ale na wiele, wiele lat.



Tomasz Pichór - studiował na Wydziale Nauk Politycznych Uniwersytetu Warszawskiego, obecnie redaktor naczelny kwartalnika "Nowe Sprawy Polityczne" poświęconego polityce międzynarodowej, historii i kulturze. Publikował m.in. na łamach "Kultury", "Życia" i "Gazety Wyborczej".

IV. Wojsko Polskie w 2009 roku

Żołnierze na eksport

Ppłk Artur Goławski



Wojsko Polskie będzie w 2009 roku reprezentowane w dziewięciu operacjach zagranicznych. Mapa militarnej obecności naszych żołnierzy się nie zmieni. Kontyngenty mieć będziemy od Afganistanu po Czad i Morze Śródziemne. Główny wysiłek kontrybucyjny tradycyjnie spoczywa na najliczniejszych w naszych siłach zbrojnych Wojskach Lądowych. Misje pochłoną 765 mln zł i stanowić będą 3,1 proc. budżetu MON. To kwota wyższa niż w tym roku o 85 mln zł (12 proc.), co wynika z podwyżek stawek należności zagranicznych, wypłacanych personelowi kontyngentów oraz ze wzrostu liczebności polskiego kontyngentu w Afganistanie. Wzrosną ponadto misyjne wydatki objęte centralnymi planami rzeczowymi, czyli zakupy potrzebnych kontyngentom amunicji, sprzętu i uzbrojenia - o 22 proc.

Priorytetowo traktowane będzie uczestnictwo w natowskich siłach ISAF. Dla żołnierzy to najniebezpieczniejsza operacja, wymagająca najnowocześniejszego i różnorodnego ekwipunku oraz wszechstronnego wyszkolenia. Od polityków i generalicji wymaga ona ciągłej uwagi. Od jesieni 2008 roku odpowiadamy za bezpieczeństwo prowincji Ghazni na wschodzie kraju i w niej skomasowaliśmy gros sił kontyngentu. Łącznie mamy w Afganistanie już 1600 żołnierzy i pracowników; niewykluczone, iż w przyszłości ich jeszcze przybędzie. Oprócz transporterów Rosomak i wypożyczonych tymczasowo od Amerykanów odpornych wozów patrolowych Cougar (klasy MRAP) o potencjale bojowym zgrupowania stanowią samobieżne armatohaubice kalibru 152 mm Dana oraz osiem śmigłowców - po cztery szturmowe Mi-24W i transportowych Mi-17I, stacjonujących poza Ghazni, w bazie Bagram, ze względu na infrastrukturę lotniskową. Działa służą ochronie sił własnych, pojazdy opancerzone i wiropłaty zapewniają swobodę manewru i mobilność pododdziałom kontyngentu. Polacy zajmują się szkoleniem miejscowych jednostek wojskowych i policji (wykorzystując doświadczenia z Iraku), patrolowaniem i zbieraniem informacji o talibach i przemycie narkotyków, wspieraniem lokalnych władz w odbudowie infrastruktury cywilnej oraz organizacji międzynarodowych i pozarządowych w niesieniu pomocy humanitarnej. Nowością dla Polski będzie półroczne przejęcie przez kontyngent odpowiedzialności za funkcjonowanie Międzynarodowego Portu Lotniczego w Kabulu. To zadanie jest powierzane rotacyjnie poszczególnym kontyngentom państw NATO. Na misję tego rodzaju wydelegujemy po raz pierwszy kontrolerów ruchu lotniczego, nawigatorów i specjalistów służby informacji lotniczej.

Drugą co do ważności jest dla naszego rządu misja Unii Europejskiej w Czadzie, prowadzona jako wyraz Europejskiej Polityki Bezpieczeństwa i Obrony. Nasz kontyngent przebywa w tym państwie od wiosny 2008 roku, zapewnia bezpieczeństwo we wschodnim Czadzie, umożliwiając dostarczanie pomocy humanitarnej do obozów uchodźców z Darfuru oraz swobodną pracę personelowi organizacji humanitarnych. Polacy, a jest ich 400, zajmują się patrolowaniem i monitorowaniem sytuacji lokalnej, konwojowaniem transportów z pomocą, w sytuacjach szczególnych mogą interweniować - jeśli są świadkami łamania praw człowieka lub popełniania przestępstw. W resorcie obrony narodowej liczymy się z tym, że wiosną 2009 roku misja zostanie zredukowana. 15 marca wygaśnie roczny mandat przyznany przez ONZ jednostkom unijnym, a sama Unia Europejska nie wydaje się być zainteresowana kontynuacją tej najtrudniejszej logistycznie w jej dotychczasowym dorobku misji. Prawdopodobnie odpowiedzialność za bezpieczeństwo uchodźców przejmą jednostki pod flagą ONZ lub Unii Afrykańskiej. Po zmniejszeniu kontyngentu 300 polskich żołnierzy będzie służyć w regionie jeszcze przez co najmniej rok.

Na kontynencie europejskim Wojsko Polskie pozostanie zaangażowane w dwie operacje bałkańskie - unijną misję EUFOR w Bośni-Hercegowinie (zwarty kontyngent mamy tam już 14. rok) i natowską misję KFOR w Kosowie. W Bośni nasz kontyngent liczy około 210 żołnierzy i pracowników i tworzy wraz z żołnierzami z Hiszpanii, Węgier i Turcji Wielonarodowy Batalion Manewrowy. Niewykluczone, że obecność wojskowa Unii Europejskiej w tym kraju zostanie zastąpiona szerszą obecnością cywilną (policyjną) właśnie w 2009 roku. W Kosowie, niepodległym od 2008 roku, polscy żołnierze służą od początku operacji, od lata 1999 roku. Nasz kontyngent kilkukrotnie zmieniał strukturę, stosownie do zmieniającej się sytuacji polityczno-wojskowej Kosowa i przemian sił KFOR. Obecnie liczy około 300 żołnierzy i pracowników; zajmuje się przeciwdziałaniem przestępczości i przemytowi oraz wspiera władze lokalne i policję w utrzymaniu bezpieczeństwa.

Po wycofaniu w październiku 2008 roku około 900-osobowego kontyngentu z Iraku Polska utrzymuje tam grupę 20 oficerów w misji szkoleniowej NATO (NATO Training Mission - Iraq), uczestniczącą w szkoleniu miejscowych sił bezpieczeństwa, głównie wojska.

O obecności polskich żołnierzy w siłach ONZ na Bliskim Wschodzie - UNIFIL i UNDOF - wypada mówić w kategoriach tradycji. Od ćwierć wieku naszych wojskowych widać w Siłach Rozdzielająco-Obserwacyjnych ONZ w Syryjskiej Republice Arabskiej (UNDOF); obecnie mamy tam 370 żołnierzy i pracowników, zajmujących się nadzorowaniem zawieszenia ognia w przydzielonej strefie. Natomiast kontyngent w Tymczasowych Siłach ONZ w Libanie (UNIFIL) mamy od 1992 roku. Obecnie liczy on 500 żołnierzy i pracowników i zajmuje się zaopatrywaniem w żywność, paliwa i materiały inżynieryjne wszystkich kontyngentów narodowych tworzących siły UNIFIL. Koszty utrzymania obu bliskowschodnich kontyngentów refunduje nam w jednej trzeciej części ONZ.

Specyficznym kontyngentem jest okręt podwodny ORP "Kondor", delegowany w październiku 2008 roku do udziału w natowskiej misji Active Endeavour na Morzu Śródziemnym. Celem operacji uruchomionej w 2001 roku jest monitorowanie ruchu morskiego, poszukiwanie jednostek wykorzystywanych przez organizacje terrorystyczne, zapobieganie nielegalnej imigracji oraz przemytowi broni czy materiałów radioaktywnych. Nasi podwodniacy będą służyć na tym akwenie przez pół roku, a ponieważ życie na ciasnej jednostce jest dalekie od wygody, licząca 27 osób załoga została wymieniona w styczniu 2009 roku. "Kondor" wróci do Polski wiosną 2009 roku. Jest drugim polskim okrętem podwodnym operującym na Morzu Śródziemnym po II wojnie światowej. Jego poprzednikiem, w tej samej misji Active Endeavour, był dwukrotnie ORP "Bielik".

Kolejną małą misją jest udział 26-osobowego kontyngentu żandarmów i policjantów, stacjonujących od października 2008 roku w Gruzji, w Misji Obserwacyjnej UE w tym kraju.

Istotnym zjawiskiem będzie zwiększenie aktywności wojskowej dyplomacji - poprzez zwiększenie liczby polskich ataszatów wojskowych. W 2009 roku funkcjonować powinny 52 ataszaty (w tym 6 nowo tworzonych), akredytowane w 70 państwach, obsadzone przez 90 żołnierzy i pracowników.

Zatem w ostatnim roku korzystania z przymusowej służby zasadniczej Wojsko Polskie zamierza utrzymywać około 3430 żołnierzy zawodowych i nadterminowych w misjach pokojowych NATO, UE i ONZ. To o jedną trzecią mniej niż w szczycie zaangażowania w Iraku, gdy mieliśmy za granicą jednocześnie około 5000 mundurowych. Ale drugie tyle żołnierzy przygotowuje się do zamienienia poprzedników, gdy zakończy się ich tura w misji. Ponadto poprzednia zmiana "misjonarzy" odtwarza gotowość po powrocie z zagranicznego zadania. Oznacza to, że w działalność zagraniczną naszej armii zaangażowany jest co piąty żołnierz liczących około 45 tysięcy mundurowych Wojsk Lądowych. Dodatkowo wojsko przygotowuje komponenty do Sił Odpowiedzi NATO i planuje przyszłe grupy bojowe UE.



Ppłk Artur Goławski - publicysta tygodnika "Polska Zbrojna", uczestnik pierwszej polskiej misji pod auspicjami NATO (1996, IFOR, Bośnia-Hercegowina), absolwent m. in. podyplomowego Studium Bezpieczeństwa Narodowego na Uniwersytecie Warszawskim.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Polska polityka zagraniczna”